Dlaczego nie jestem buddystą?
Buddyści uważają się za ludzi niezwykle inteligentnych, zwłaszcza w porównaniu do chrześcijan. Jest to jednak tylko kolejny potoczny mit. Na bazie analizy centralnej doktryny buddyjskiej ukażę, że w rzeczywistości buddyzm jest ideologią ludzi o wyjątkowo zawężonych i ciasnych horyzontach myślowych.
Od jakiegoś czasu buddyzm uchodzi za religię lub przynajmniej filozofię ludzi bardziej inteligentnych. Oczywiście bardziej inteligentnych od chrześcijan, zwłaszcza katolików. Być może z powodu braków w mojej inteligencji mógłbym wymienić wiele powodów dla których nie jestem i wręcz nie chcę być buddystą. Tu skupię się jednak tylko na jednym. Chyba najczęstszą tezą, z jaką można się spotkać w kwestii buddyzmu, jest jego doktryna o unikaniu przywiązywania się. To właśnie przywiązywanie się ma być głównym źródłem ludzkiego cierpienia. Ludzie mają tendencję do przywiązywania się do samych siebie, do innych ludzi i zwierząt oraz do rzeczy materialnych. Zakładamy, że to co mamy teraz i to kim jesteśmy teraz, będzie już takie samo na zawsze. Jednak życie w końcu boleśnie nam przypomni, że nasze przywiązanie jest sprzeczne z naturą bytu. Prędzej czy później my się zmienimy, nasi bliscy również się zmienią lub od nas odejdą, a rzeczy materialne przestaną być ładne lub się zniszczą. Za każdym razem gdy to się stanie będziemy cierpieć, nadal utrzymując w głowie obraz, do którego byliśmy przywiązani i pragnąc aby wszystko było po staremu. Dlatego pozbycie się wszelkiego przywiązania oznacza pozbycie się cierpienia. Tak widzi to buddyzm, w dużym skrócie.
Nie trudno zauważyć, że głównym celem buddyzmu jest uniknięcie trosk i cierpienia. Kwestię przywiązania omówię później, na razie skoncentrujmy się więc na samym zagadnieniu unikania trosk. Oczywiście nie neguję, że wszyscy w jakiś sposób cierpimy i doświadczamy trosk. Niektórzy mniej lub więcej, inni dużo więcej lub nawet przez cały czas (nieuleczalnie chorzy). Pomijając jednak przypadki ekstremalne, takie jak nieuleczalna choroba lub wojna, z reguły nie jest tak, że cierpimy cały czas. Najczęściej cierpimy mniej lub okresy szczęścia w naszym życiu wyrównują się z okresami trosk. Nauczyliśmy się minimalizować cierpienie i maksymalizować przyjemność oraz dobre strony życia. Ale chcę pójść jeszcze w innym kierunku z argumentacją. A ściślej rzecz biorąc nie chcę tu, jak buddysta, uciekać od problemu cierpienia i trosk. Przeciwnie – chcę się z nim zmierzyć.
No więc leżą przed nami na stole cierpienie i troski. Zobaczmy co możemy z tym zrobić bez negowania tego. Czy wynika z tego jakieś dobro? Cierpienie samo w sobie dobre nie jest, ale nie można już tego powiedzieć o konsekwencjach cierpienia. Te są bowiem oddzielone od samego cierpienia. Jeśli przebiegłeś na czerwonym świetle to mógł potrącić cię samochód. Mogłeś po tym wręcz wylądować na długie miesiące w szpitalu. Przypuśćmy, że twój wypadek skończył się bolesną rehabilitacją i dodatkowo poniesionymi kosztami finansowymi leczenia. To wszystko boli. Jest to cierpienie. Ale skutki tego mogą być już jak najbardziej pozytywne. Po tej traumie raczej nigdy już nie przebiegniesz na czerwonym świetle i ocalisz życie. Docenisz jego wartość. Nie ocaliłbyś życia gdyby nie ta cała trauma. Gdyby w końcu nie spotkała cię żadna negatywna rzecz przy regularnym przebieganiu na czerwonym świetle to za którymś razem wpadłbyś pod samochód i zginął. Ale raczej nie stałoby się tak wtedy, gdybyś wcześniej został potrącony. Szanse, że popełniłbyś drugi tak bolesny błąd spadają w tej sytuacji niemal do zera. To są właśnie te dobre konsekwencje cierpienia.
Przykład ten jest nieco trywialny, ale już coś nam uzmysławia. Buddyzm nigdy nie mówi ci już o tych pozytywnych lekcjach z cierpienia. Buddyzm za wszelką cenę chce po prostu uniknąć cierpienia. A raczej wmówić ci, że jesteś w stanie to zrobić. Ale unikając cierpienia coś tracisz. Buddyzm chcąc uniknąć cierpienia unika zarazem tych cennych lekcji, które wynikają z cierpienia. Lekcji, których nie zdobylibyśmy w inny sposób. Dlatego buddyzm jest w moim odczuciu mocno niekompletny i przez to podejrzany. Brakuje w nim czegoś nadzwyczaj istotnego. Buddyzm wręcz okraja rzeczywistość w jakiej żyjemy i chce wytwarzać ją na nowo. Ale wtedy jest to już sztuczna rzeczywistość, a nie ta w jakiej żyjemy. Buddyzm lubi podkreślać, że wszystko jest iluzją. Ale wszystko wskazuje na to, że to buddyzm jest iluzją.
Wróćmy jednak do zagadnienia cierpienia, bo nie wszystko zostało tu jeszcze dopowiedziane. Buddyzm wraz z całą współczesną popkulturą i wszystkimi psychoterapeutami zdaje się mówić jednym głosem: celem twojej egzystencji jest unikanie trosk. Ale czy na pewno? Przypatrz się swojej codziennej egzystencji. Jeśli masz pracę, którą lubisz to na pewno zarabiasz lepiej niż większość. Właśnie dlatego, że ją lubisz. Być może nawet lubi cię za to twój szef. Tymczasem większość ludzi nienawidzi swojej pracy i swojego szefa. Ich egzystencja przypomina męczarnie. Codziennie rano wstają do pracy i nie mogą się doczekać piątku, gdy zjawią się tam ostatni raz w tygodniu. A potem wszystko zaczyna się od nowa. Istne piekło. Ale czy musi tak być? Nie musi i wcale nie trzeba zostawać bezrobotnym aby tak nie było. Jeśli lubisz własną pracę, to robisz dokładnie to samo, co ci wszyscy ludzie, którzy jej nie lubią. Inne jest jedynie twoje nastawienie. Być może czasem szef nawet cię przyciśnie, ale też interpretujesz to inaczej niż większość ludzi. Dla innych będzie to mobbing. Ale dla ciebie to tylko motywacja i chęć do jeszcze większego wykazania się oraz rywalizacji (choćby z samym sobą). Jeśli tak to traktujesz, to wcześniej czy później dostaniesz podwyżkę. I tak właśnie powinno być. Większość ludzi uważa, że podwyżka im się po prostu należy, tylko za to, że są, wzięli kredyt lub urodziło im się dziecko. Znałem człowieka, który poszedł po podwyżkę ponieważ urodziło mu się dziecko. Na pewno potrzebował więcej pieniędzy. Ale dlaczego pracodawca ma za to płacić? Czy gdybyś miał firmę to dopłaciłbyś komuś z własnej kieszeni tylko dlatego, że urodziło mu się dziecko? Z logicznego punktu widzenia podwyżkę powinieneś dostać tylko wtedy, gdy zwiększyłeś wydajność firmy za pomocą swojej własnej wydajności. Wiąże się z tym zagadnienie kreatywności.
No właśnie, kreatywność. Kreatywność niewątpliwie jest ściśle powiązana z cierpieniem. Oczywiście nie w tym sensie, że bycie kreatywnym przynosi cierpienie. Kreatywność może nas pobudzać do wysiłku i to on powoduje tu pewne cierpienie. Jako dziecko przyjaźniłem się z chłopakiem, który wychowywał się w wielodzietnej rodzinie patologicznej. Złośliwi rówieśnicy dokuczali mu, że jego matka nie wie już z kim będzie miała kolejne dziecko. Było ich wszystkich jedenaścioro rodzeństwa. Jego ojciec bardzo wcześnie zmarł tragicznie na skutek porażenia prądem. Pamiętam, że już jako dziecko musiał on pracować w osiedlowym warzywniaku, aby móc posiadać jakiekolwiek kieszonkowe. W końcu cała jego rodzina wraz z nim została eksmitowana z powodu niepłacenia czynszu. To wszystko było troską i cierpieniem (on sam zresztą tak to określa wciąż po latach). Ale to był zarazem potężny bodziec dla jego kreatywności. Szybko skończył szkołę i jeszcze szybciej usamodzielnił się, w zasadzie nie mając dzieciństwa. Te wszystkie wydarzenia ogromnie wpłynęły na jego motywację. Dzięki swej pracy i wytrwałości wybudował dom i ma dziś normalną rodzinę, która nie ma w sobie nawet śladu patologii. Oto piękny owoc jego kreatywności pobudzonej nadmiarem trosk. Sam ten owoc też był okupiony troską wielkiego wysiłku.
A zatem troska i cierpienia stymulują naszą kreatywność i chęć do działania jak nic innego na tym świecie. To właśnie dzięki niedolom egzystencji wyszliśmy z jaskini i pobudowaliśmy taką imponującą cywilizację. Buddyzm wypada przy tym bardzo blado wraz ze swym mocno wycofanym nastawieniem. Możemy wyzbyć się wszystkiego wraz z przywiązaniem do czegokolwiek i wybrać życie ascetycznego nędzarza. Ale co to będzie za życie? Co z naszą kreatywnością i zdolnościami, które wtedy wyrzucimy na śmietnik? Co z wszystkimi naszymi planami i marzeniami? Jawi mi się to jako straszne marnotrawstwo. Popatrz na miliarderów, takich jak Bill Gates i Jeff Bezos, którzy zbudowali swe majątki od zera. To geniusze, którzy wznieśli swą kreatywność do poziomu arcydzieła. Czy stałoby się tak, gdyby byli buddyjskimi ascetami? Nie sądzę.
Generalnie mam duży lęk wysokości i nie nadaję się do wspinaczki wysokogórskiej. Niemniej jednak z prawdziwą przyjemnością kibicuję wyczynom himalaistów, którzy w ekstremalnych warunkach przekraczają bariery fizycznych możliwości ludzkiego organizmu i wspinają się na górskie ośmiotysięczniki. Francuzka Elizabeth Revol, znana w Polsce zwłaszcza z tego, że była razem z Tomaszem Mackiewiczem na górze Nanga Parbat (co jak wiadomo skończyło się tragicznie dla Mackiewicza w czasie zejścia), powiedziała w wywiadzie dla portalu Onet coś bardzo inspirującego: „warto krok po kroku pokonywać swoje słabości i ograniczenia. (…) Do tego wszystko co było trudne do osiągnięcia, mnie pociągało. Wszystko co było mało prawdopodobne czy niemożliwe – od razu chciałam się przekonać, że nie ma rzeczy niemożliwych” (Onet kobieta, wywiad z 22 lutego 2020, kursywa ode mnie). Te inspirujące osiągnięcia górskie na pewno kosztują Elizabeth Revol wiele cierpienia i trosk. Ale są zarazem bardzo imponujące i tylko tacy jak ona znają jedyne w swoim rodzaju uczucie himalajskiego wyczynu. Czy ma to w sobie cokolwiek z wycofanej postawy buddyjskiej? Raczej nie. Zenon Komar tak oto skomentował postawę buddyjskich dewotów: „jeśli twoim głównym celem w życiu jest unikanie trosk, zostaniesz biednym. Co więcej, będziesz prowadził bardzo nudne życie. A nuda jest, jak stwierdził Juliusz Słowacki, «…ostatnim stopniem wszystkich nieszczęść». Życie powinno być aktywne, powinno być przygodą, a nie wegetacją. Przygodę możemy zdefiniować jako epizod życia, kiedy stoimy przed niebezpieczeństwem. Zdrową reakcją w takiej sytuacji jest poczucie troski” (Zenon Komar, Sztuka spekulacji, Warszawa 1993, s. 19). Nic dodać, nic ująć. To chyba jest to spostrzeżenie, które w tej książce Komara lubię najbardziej.
Na koniec chciałbym jeszcze napisać kilka słów o zagadnieniu przywiązania, jak obiecałem na początku. W sierpniu 1997 roku zmarła moja matka i byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Na pewno byłem do niej mocno przywiązany. Oczywiście wolałbym, aby teraz żyła. Niemniej jednak właśnie jej strata i przywiązanie do niej uświadomiły mi jeszcze bardziej to, jak ważna jest matka. Banałem jest pewna powszechna mądrość, która głosi, że musimy coś stracić, aby to docenić. Jest to pospolity truizm, ale nie pozbawia go to swoistej głębi. Tak więc i przywiązanie uświadamia nam bardzo wiele o życiu. Nie widzę niczego negatywnego w zagadnieniu przywiązania, wręcz przeciwnie. W moim odczuciu to kolejne ważne zagadnienie, z którego można wyciągnąć doniosłe lekcje egzystencjalne. Lekcje, które ponownie zdają się umykać buddyzmowi. A czy smutek z powodu utraty czegoś lub kogoś jest naprawdę czymś aż tak strasznym? Niekoniecznie. Znowu jest to kwestia nastawienia i docenienia czegoś, co się utraciło. Posłuchaj choćby piosenek Nicka Cave’a, który uczynił z tego wręcz sztukę. Ponadto po jakimś czasie od straty cierpienie przemija i pojawia się liryczny sentyment do tego, co się utraciło, bardzo barwne uczucie, które może stać się wręcz mityczne dla pewnych ludzi o nostalgicznym podejściu do życia. O tym raczej nie opowie ci już buddysta. A czy wyzbycie się wszelkiego przywiązania sprawi, że poczujesz ulgę i wreszcie przestaniesz cierpieć i przywiązywać się? Wątpię. Sam spróbuj. Nie da się unikać cierpienia, tak jak i nie da się unikać przywiązania, które są integralnie wpisane w naszą egzystencję. To kolejna iluzja buddyzmu, który sam jest iluzją.
Nie neguję tego, że buddyzm może stać się pewną piękną ideą dla niektórych ludzi. Wszystko jest kwestią gustu. Dla mnie jednak buddyzm jest fałszywą doktryną, swego rodzaju lenistwem i zaniechaniem. Jest wręcz intelektualnym i duchowym tchórzostwem przed prawdziwym życiem pełnym ekscytujących wyzwań i odpowiedzialności. W życiu nie tylko nie powinno się unikać trosk i problemów ale wręcz aktywnie ich poszukiwać jako najlepszego sposobu na rozwój naszej osobowości. Nie widzę też nic negatywnego w samym procesie zmiany. Zmiana jest nieuchronna, aby móc udoskonalać się. Oczywiście zmiana może też dokonywać się na gorsze, ale to nadal nie wyklucza możliwości zmiany na lepsze w późniejszym etapie.
Jan Lewandowski, marzec 2020.